poniedziałek, 23 lipca 2012

Skierka i Mamrot, czyli jak kot z kotem

Witam po kilkudniowej przerwie. Wspominałem już, że w naszym domu tydzień temu pojawił się nowy domownik, czarna jak smoła kotka, którą nazwaliśmy Skierką. Wiem, wiem, że Skierka to była postać rodzaju męskiego, ale nasza Skierka jest oną, czyli kociczką, uroczą, śliczną, żywą i wesołą. I jak koniecznie komuś trzeba dorobić jakąś ideologię do tego imienia, to proszę bardzo: przyjmijmy, że to zdrobnienie od słowa Iskierka. O, i już...
Przerwa w blogowaniu spowodowana była aklimatyzowaniem się Skierki w nowym miejscu, a ściślej mówiąc aklimatyzowaniem się wśród dotychczasowych mieszkańców. Z Nuką, naszą bokserką, poszło gładko. To grzeczna i bardzo posłuszna psina (ja mówię na nią psica, ale to bardzo pieszczotliwe stwierdzenie) i doskonale wiemy, że kota nie ruszy. Tak było, gdy w naszym domu pojawił się Mamrot, tak jest i teraz, kiedy ni stąd ni zowąd zjawiła się Skierka.
Niestety, z Mamrotem nie poszło już tak gładko. Kot prawdopodobnie poczuł zagrożenie swojej pozycji w domu i z początku traktował nowego przybysza z rezerwą, a nawet niechęcią. Mamrotowi przydzieliliśmy więc piętro naszego domu, Skierce parter, a na schodach postawiliśmy graniczny "mur" w postaci kawałka dykty, która skutecznie zabezpieczała Skierkę przed niebezpiecznymi wypadami w rewiry Mamrota.
Sytuacja stawała się na tyle męcząca i irytująca, że - chociaż żadne z nas głośno tego nie powiedziało, ale zaczęliśmy oboje myśleć o oddaniu w dobre ręce naszej dopiero co polubionej kotki. W naszej sytuacji zadanie o tyle skomplikowane, że Skierka nie mogła by trafić w ręce ludzi zupełnie nam obcych i w miejsce kompletnie nam nieznane. Nastroje więc były minorowe, aż do dzisiaj.
Dzisiaj nastąpił przełom w kocich relacjach. Co prawda, nie wybuchła nagle kocia miłość ani nie rozgorzała kocia przyjaźń na dobre i na złe, ale za to wzajemna tolerancja osiągnęła poziom umożliwiający przebywanie dotychczasowych antagonistów w jednym pomieszczeniu bez narażania nas na stresy. Mamy nadzieję, że to początek normalizacji kocio-kocich stosunków.
Zresztą dzisiaj akurat byliśmy u naszej pani weterynarz, zaszczepić naszą Nukę "na wściekłość", jak to uroczo nazywa pani doktor. Opowiedzieliśmy jej o naszych kocich problemach. Powiedziała, że należy po prostu przeczekać, nie wtrącać się, jeśli oczywiście krew się nie leje i sierść nie fruwa w powietrzu. Koty po kilku, kilkunastu dniach same poukładają swoje relacje. Oczywiście zdominuje starszy i silniejszy, czyli Mamrot, Skierka będzie musiała się podporządkować, ale one muszą do tego po swojemu, swoimi własnymi, kocimi drogami. No więc czekamy. Teraz już z większa nadzieją :-)

Skierka poznaje świat.

Po tygodniu niezgody, wreszcie pierwsze chwile pokoju i spokoju

Czy to już trwały pokój, czy tylko chwilowy rozejm?

A oto Skierka na pierwszym spacerze:



środa, 18 lipca 2012

Zdjęcia prawie archiwalne

Właśnie wpadły nam w ręce pierwsze zdjęcia naszego domu. Wiedzieliśmy, że gdzieś były, ale nie bardzo mogliśmy sobie przypomnieć gdzie, w końcu to 10 lat. Ale są...
Aż się sami przeraziliśmy, ale nawet nie tego, jak nasz stary dom wygląda na zdjęciach, ile tego co sobie przypomnieliśmy spoglądając na te fotografie. W jak opłakanym stanie był ten budyneczek, jak dziko wyglądała cała działka, jak straszył prymitywny, trochę krzywy, trochę walący się drewniany płot, płotek właściwie.

Oto najwcześniejsze zdjęcie, jakie udało nam się odnaleźć.
Teren jest już wykoszony, pod otworami okiennymi
trawa sięgała kolan.

Widok od strony podwórka.
To przy ścianie to furtka i brama wjazdowa na podwórko.

I jeszcze jeden widok od strony podwórka.

Niestety, a może na szczęście, nie mamy zdjęć ze środka domu, bo to dopiero by była atrakcja. Jakoś jednak to, co zastaliśmy nie przeraziło nas specjalnie. Wzięliśmy się ostro do pracy i już wkrótce dom i jego otoczenie zaczęły nabierać zupełnie innego wyglądu.

Najpierw wyremontowaliśmy środek, potem wstawiliśmy nowe okna
i zamontowaliśmy własnoręcznie wykonane okiennice.

Odnowiliśmy pokrycie dachowe, uporządkowaliśmy też teren wokół domu.

Rozebraliśmy stare, może i urokliwe, ale jednak mało praktyczne ogrodzenie o postawiliśmy płot z prawdziwego zdarzenia. Wybraliśmy drewno, jak materiał najbardziej licujący z leśnym sąsiedztwem naszego siedliska. Przy okazji przebudowy ogrodzenia, znacznie powiększyliśmy teren przydomowej działki, co bardzo przydało się przy budowie domu z prawdziwego zdarzenia.

Nowe ogrodzenie z drewnianych sztachet znakomicie pasuje
do leśnego otoczenia naszej działki

Jakiś czas później, do został poddany ociepleniu styropianem i otynkowany. Na szczycikach wykonaliśmy też podbitkę ze drewnianej boazerii. Ostatecznie przybrał taki oto wygląd:

Oto aktualny wygląd naszego starego domu i jego otoczenia
Można porównać z pierwszy zdjęciem w tym wpisie.

Nasz "mały biały domek: jest urokliwy nie tylko latem.
Zimą, obsypany śniegiem wygląda po prostu bajkowo.

wtorek, 17 lipca 2012

Mamrot

Zgodnie z obietnicą dziś kilka słów o Mamrocie, czyli kolejna kocia historia. Kolejna, chociaż chronologicznie pierwsza, bowiem Mamrot pojawił się u nas w maju 2007 roku. Wtedy to jeszcze pracowałem w wielkim mieście, a nasze wiejskie siedlisko traktowaliśmy raczej jako działkę. Wpadałem więc tutaj w dniach wolnych od pracy.
Pewnego majowego, chłodnego i deszczowego dnia przyjechałem jak zwykle na wieś, Nuka uszczęśliwiona zakończeniem monotonnej jazdy samochodem rozpoczęła swoje urzędowanie tradycyjnie od obchodu całego terenu. Kiedy w strugach deszczu wnosiłem do domu zakupiony po drodze prowiant, usłyszałem jej donośne szczekanie. Na moje wołania nie reagowała, więc chcąc nie chcąc musiałem pofatygować się na koniec działki, aby zobaczyć co ja tak zirytowało.
Na drzewie rosnącym tuż za naszym płotem (za płotem mamy szczęście mieć najprawdziwszy las) siedział malutki, biały kot. Kotek właściwie, kocię. Mógł mieć najwyżej dwa miesiące. Biedaczysko siedziało na gałęzi, skulone, zmoknięte, zmarznięte. Kiedy wyszedłem za ogrodzenie i podszedłem do drzewa, na którym siedziało to kocie nieszczęście, skoczył bez namysłu prosto w moje ramiona, natychmiast wtulił się pod mój puchowy bezrękawnik. Postawiłem go na ziemi myśląc, że po prostu bal się zejść z drzewa i zaraz pobiegnie w stronę swojego domu. On jednak zamiast oddalić się tam, skąd - jak wtedy myślałem - przyszedł siadł biedny pomiędzy moimi nogami, podniósł do góry swój koci łepek i wpatrzył się we mnie swoimi kocimi oczami. A oczy miał piękne. Duże, niebieskie. Wtedy nie znałem się na kotach, ale gdzieś słyszałem, że podobno jak kot ma niebieskie oczy, to jest rasowy. No i co miałem zrobić. Wziąłem biedaka na ręce, zaniosłem do domu, wytarłem do sucha, nalałem do miski mleka. Wychłeptał natychmiast, jakby trzy dni ni nie miał w pysku. potem przysiadł w rogu pokoju i patrzyła na mnie swoim kocim wzrokiem, w którym czaił się jego niepokój o przyszłość Tę najbliższą i tę dalszą.
"Dobra" pomyślałem. "Zaopiekuję się nim na chwilę, jak się rozłożę, obejdę sąsiadów, zapytam czy komuś nie zginął kociak. Jak się nikt nie przyzna, poszukam mu jakiegoś dobrego domu u sensownego człowieka.
Zadzwoniłem do żony, która miała dojechać na wieś za dwa dni. - Zgłupiałeś chyba, powiedziała, jeszcze nam kota brakuje... Ale przekonałem ją, żeby kota przechować... Kocię zostało więc na pobyt czasowy. Nasza sunia na szczęście nie należy do krwiożerczych bestii i jak otrzymała zakaz atakowania kota, wiedziałem, że go nie ruszy. Na wszelki wypadek zamknąłem kota w osobnym pomieszczeniu i pojechałem po niezbędne akcesoria i karmę. Po powrocie, kiedy dałem mu miskę kociego żarcia (reklamy żadnej firmy nie będzie) wmiótł wszystko za jednym zamachem, po czym znalazł sobie cichy kącik na jednym z foteli i zasnął.
Gdy kot się obudził, załatwił co trzeba, wyruszyliśmy na poszukiwanie jego właściciela. Wziąłem kota pod kurtkę (dzień był chłodny i deszczowy) i wybraliśmy się do najbliższych sąsiadów. Przez całą drogę ciekawie  wystawiał łepek spod kurtki, ale kiedy tylko zbliżałem się do jakichś zabudowań - jakby przeczuwał coś niedobrego i chował się tak głęboko, jak tylko to było możliwe. Poszukiwania nie dały żadnych rezultatów. Nikomu kot nie zginął, albo nikt się nie chciał przyznać. Pobyt czasowy kota nieco się więc z konieczności przedłużył. A więc plan B. Wykonałem telefon do znajomej z pracy, o której wiedziałem, że jest zapaloną kociarą. Obiecała sprawą się zająć. Następnego dnia oddzwoniła, że niestety, nie znalazła chętnych na Mamrota, który wtedy jeszcze był po prostu bezimiennym kotem. Trudno, pomyślałem. Zobaczymy, czas pokaże co będzie dalej.
Kot tymczasem rozgościł się u nas na dobre. Wszedł w bliskie stosunki z Nuką, naszą bokserką. Zaczepiał ją swoimi kocimi łapkami, zapraszał do zabawy, a noce spędzał wtulony w jej ciepłe brzuszysko. Widok był niesamowity. Olbrzymi bokser i malutki kociak śpiące razem, przytulone do siebie :-). Bezcenne...
Na wieś przyjechała żona. Jej dotychczasowy stosunek do nowego lokatora był raczej nacechowany rezerwą. Ale kiedy go zobaczyła... Coś w niej pękło, coś się przełamało. "No i co?" spytała "Jest ktoś chętny na niego?". Zgodnie z prawdą odparłem, że chyba nie. "No to już nie szukajmy" Tak zapadła decyzja o udzieleniu kotu prawa stałego pobytu i przyjęciu go pod nasz dach i opiekę.
Stało się na tarasie naszego domu, kiedy piliśmy poranną kawę. Mamrot w czasie rozstrzygania o jego losie łaził sobie, a to po stole, a to po tarasie, a to zaczepiał Nukę, a to łasił się do nas. Był wtedy bardzo malutki, co doskonale widać w porównaniu ze szklanką stojącą na stole.

Oto kot, w chwili w której stał się Mamrotem

Dziękuję, że mnie chcecie.


Zostaniemy kumplami?

Pozostała kwestia imienia. Ponieważ kot, szczególnie wieczorem przed snem przychodził na obowiązkowy seans wieczornego drapania za uchem, w czasie którego uruchamiał swój podzespół mruczący postanowiliśmy nadać mu imię z tym właśnie związane. Jednak Mruczek wydawało nam się dość trywialne. W tym czasie w telewizji leciał serial Ranczo, w którym bohaterowie lubowali się w pewnym lokalnym trunku o nazwie Mamrot. To było to. Tak nasz bezimienny kot został Mamrotem, zdrobniale Mamrotek lub krócej - Mrotek.
W następnym tygodniu kot powędrował do weterynarza. Był zdrowy, lekarz nie stwierdził, aby cokolwiek mu dolegało. Zalecił co i kiedy mamy zrobić, aby kota zabezpieczyć przed chorobami różnymi, jak go karmić, czym i w ogóle.
Nie chciał pan doktor uwierzyć, że takiego kota znaleźliśmy po prostu w lesie. Podobno Mamrot jest rasowym kotem, pan doktor nawet obleciał innych lekarzy, aby pokazać jakie cuda można znaleźć w lesie. Powiedział, też, że jeżeli nie chcemy go, to on go chętnie przygarnie. Ale opcja oddania kota była już nieaktualna. Zresztą, nawiasem mówiąc, koleżanka z pracy też się namyślila, ale kot już nie był do oddania w dobre ręce :-)
Tak oto Mamrot został z nami. Dziś jest dorosłym kotem, choć nam wydaje się ciągle taki sam. Jest łagodny, grzeczny, posłuszny, nawet specjalnych zniszczeń nie powoduje. Nigdy nie przypuszczałem, że koty mogą być tak kontaktowe. Tak przywiązywać się do ludzi. Mówi się, że kot przywiązuje się do miejsca, nie do ludzi. Może i tak, ale nasz Mamrot jest wyjątkiem. Uwielbia być razem z nami... Po prostu lubi nasze towarzystwo. Niestety, niewiele wiemy o jego przeszłości, więc nie wiemy tylko dlaczego jest taki bojaźliwy.  Musiał chyba jednak zaznać czegoś przykrego, co pozostawiło piętno w jego kociej psychice.
Taka to kocia historia...

Mamrot dzisiaj


To ja. Z bliska.





poniedziałek, 16 lipca 2012

Skierka - nowy domownik

Wczoraj, czyli w niedzielę, przybył nam nowy domownik. Kotka, kocię właściwie, bo zwierzak ma zaledwie dwa miesiące i jest przeuroczy.
Kocię jest przychówkiem kotki naszej córki (dzieci wywiało aż w lubelskie), która, kiedy kotka znalazła się w stanie błogosławionym, zaczęła już szukać domu dla przyszłych kociaków. Kiedy już sytuacja się wyjaśniła, znajomi i rodzina (w tym także i my) zostaliśmy uszczęśliwieni propozycją zaopiekowania się uroczym kociakiem, ew. kotką... Zgodziliśmy się, bo i co mieliśmy zrobić? I tak mamy już psa i kota, ale przecież mieszkamy na wsi, więc nie wiedzieliśmy większego problemu z przygarnięciem jeszcze jednego stworzenia.
No i wczoraj po tę kotkę się wybraliśmy. Czarna jak smoła, ma tylko biały krawacik i skarpetki na łapkach. Młodziutka, dziecko jeszcze... Droga początkowo była nieciekawa. Kocię pierwszy raz podróżowało samochodem, do tego dość daleko, bo kilometrów było sporo do pokonania. Po kilkunastu kilometrach biedactwo znudziło się podróżą i zwróciło ostatni posiłek. Ale to chyba wywołało pozytywny skutek, bo potem już po prostu kotka szalała w samochodzie, bawiąc się czym popadnie, a to pasem bezpieczeństwa, a to różkiem kocyka włożonym do transportera, a to specjalnie zabraną myszą-zabawką. Szczęśliwie dotarliśmy do domu. Nowego lokatora zainstalowaliśmy w oddzielnym pokoju. Na "dzień dobry" kotka wytrąbiła pół miski pełnotłustego mleka, a krótko potem wcięła pół opakowania Whiskasa Junior z łososiem. No i zaczęło się poznawanie nowego lokum. Ubaw po pachy, wszystkie zakamarki, za fotelem, za kanapą, z pakamerki w domu przezornie zabraliśmy ja od razu po wejściu, bo jakby zapuściła się między regał a ścianę, albo wskoczyła do pralki, byłby niejaki problem. Słowem: kotka szybko zapuściła korzenie i zadomowiła się w nowym miejscu.

Kotka je pierwszy posiłek na nowym miejscu

Kotka wprowadziła się do domu, w którym mamy już dwa zwierzaki: sunię bokserkę i kota-znajdę o wdzięcznym (według nas) imieniu Mamrot. Skojarzenia z serialem "Ranczo" nieuprawnione, jego imię wzięło się od mruczenia, jakie wydawał, kiedy głaskało go się za uchem, szczególnie wieczorem. Oczywiście byliśmy pełni niepokoju jak dotychczasowi nasi podopieczni zareagują na pojawienie się nowego domownika. Nusia (oficjalnie Nuka - ciekawe czy ktoś pamięta skąd takie imię - można napisać w komentarzach) podeszła do kotki z życzliwym zainteresowaniem. Chodzi, dogląda kotki, pilnuje, żeby nie wlazła w jakąś dziurę. Obwąchuje z zainteresowaniem, nawet chce się z nią bawić. Kotka Nuki  się nie boi, zresztą tam skąd ją zabraliśmy też był pies podobnych gabarytów - labradorka. Więc chyba Nuka, nieagresywna, raczej życzliwie nastawiona nie zrobiła na niej większego wrażenia. Jak to kociak, zaczepia, muśnie łapką, obwącha... Nuka znosi to wszystko z prawdziwie anielską cierpliwością. Za to Mamrot podchodzi do kotki z dużą rezerwą. Na razie nie może się do niej przekonać, ale mamy nadzieję, że to się zmieni. Nie, nie... przegania jej, nie walczy o teren. nie jest agresywny. Po prostu omija kotkę szerokim łukiem stara się nie wchodzić jej w drogę. Przyczyn nie znamy, ale też nie znamy przeszłości Mamrota. Jest bardzo bojaźliwy, nieufny do osób i zwierząt nieznanych, potrzebuje dużo czasu, żeby się przekonać. Mamrota znaleźliśmy na naszej posesji, właśnie w wieku, w jakim teraz jest nasza kotka. Od razu się do nas przekonał i kiedy chodziliśmy po okolicy pytając sąsiadów, czy nie zginął im kociak, wtulał się pod kurtkę, jakby nie chciał być oddany. Mamy więc nadzieję, że z czasem jednak się do siebie przekonają.Pierwsza noc przeszła spokojnie. Rano kotka rozbrykała się jeszcze bardziej. Odkryła, że kanapa, firanki, zasłony mogą być świetną zabawką. Kiedy już uporała się z miską, popiła mleka... zaczęła swoje harce. Widać już, że zaaklimatyzuje się u nas bez problemów.

Kotka szybko nabrała w nowym miejscu wigoru
Dla kotki wybraliśmy imię Skierka. Jak ktoś pamięta, to jeden z dwóch diablików towarzyszących Goplanie w dramacie Słowackiego Balladyna. W odróżnieniu od Chochlika - pracowity i oddany. To jego czary sprawiły, że Kirkor zakochał się jednocześnie w Alinie i w Balladynie. Ale w naszym wypadku to nie jest żadne "imię z kluczem". Po prostu tak na się podobało. I już.
A o Mamrocie chyba napiszę osobno, bo też warto. A na razie nasza Skierka w akcji.



piątek, 13 lipca 2012

Pewnej niedzieli w Bolimowie

W zeszłym roku, chyba było to w czerwcu, postanowiliśmy wybrać się do niezbyt odległego od naszej uroczej wsi Bolimowa (tak, tak, to ten od Bolimowskiego Parku Krajobrazowego) na organizowane tam widowisko historyczne z okazji 96 (chyba) rocznicy bitwy nad Rawką - jednej chyba z najtragiczniejszych bitew I wojny światowej. Liczbę zabitych żołnierzy, po obu walczących stronach liczono w tysiącach, a to za sprawą użycia przez Niemców po raz drugi w historii wojen, broni chemicznej, a po raz pierwszy - w charakterze takiej broni - chloru. Niestety, z powodu niespodziewanej zmiany kierunku wiatru, śmiercionośna broń okazał się obosieczna i skutki je użycia okazały się straszliwe dla obu walczących stron.
Z tej okazji odbyła się tak modna dzisiaj - rekonstrukcja wydarzeń, jakie rozegrały się w tym samym miejscu 96 lat temu. Odtworzono z pieczołowitością linie okopów, stanowiska żołnierskie i artyleryjskie, a także umundurowanie i uzbrojenie żołnierzy obu walczących stron.

Linie okopów. Stanowisko karabinu maszynowego
w czasie rekonstrukcji bitwy nad Rawką

Artylerzyści rosyjscy

Działo gotowe do działania

Z zainteresowaniem obejrzeliśmy wszystkie przygotowania do inscenizacji. Na samą rekonstrukcję już nie czekaliśmy, po prostu zarezerwowaliśmy sobie zbyt mało czasu na tę imprezę.
Wyjeżdżając z gościnnego Bolimowa, przypadkiem natknęliśmy się na... warsztat garncarski. No, takiej okazji nie mogliśmy przegapić. Nie bacząc, iż była to niedziela, bezczelnie zadzwoniliśmy do drzwi właściciela.
Bardzo sympatyczny pan, stwierdziwszy co prawda, że akurat wybiera się gdzieś, ale usłyszawszy, że jesteśmy przejazdem, zdecydował się poświęcić nam odrobinę swojego czasu i pokazać swoje królestwo.
Z zapartym tchem oglądaliśmy pracownie, gotowe, półgotowe, lub dopiero co zaczęte cuda i cudeńka. od słowa do słowa, wydało się nasze zainteresowanie dekupażem, zdobieniem itp. Kiedy nasz sympatyczny gospodarz to usłyszał, natychmiast sięgnął w kąt pracowni i z dolnej półki wyjął nieposzkliwione, białe, surowe (choć wypalone oczywiście) dwa kubki, dzbanek i talerz. Ktoś to kiedyś zamówił własnie do dekupażu, ale nikt się nigdy potem po to nie zgłosi, więc sprzeda na to po kosztach materiału, bo woli nic nie zarobić, jak potłuc. Kto by się spodziewał, że taki skarb spadnie nam z nieba tej niedzieli. Oczywiście naczynia wylądowały natychmiast w bagażniku naszego auta i wkrótce znalazły się w naszej pracowni.

Skarby z Bolimowa.

Pana spotkaliśmy krótko potem na Dniach Łowicza. Miał swój straganik i demonstrował jak się pracuje na kole garncarskim. Każdy też mógł sobie coś sam utoczyć i oczywiście zabrać swoje dzieło do domu.

Nauka toczenia na kole garncarskim
na Dniach Łowicza

A naczynia, zyskały nowy wygląd, kto ciekawy niech spojrzy.


środa, 11 lipca 2012

Uff... jak gorąco...

Upały nie odpuszczają. Już od trzech tygodni (o ile moja pamięć nie nie zawodzi) temperatury w okolicach trzydziestu stopni w cieniu nie są niczym nadzwyczajnym. Do tego to powietrze: wilgotne, ciężkie, trudne do zniesienia. Jak w tropikalnej dżungli.
W naszej "zagródce" na szczęście mamy dużo zieleni. Naszego gospodarzenia nie zaczęliśmy od wycięcia w pień wszystkiego, co porastało naszą działkę i czego nie dało się wykosić kosiarką. Dzięki temu mamy sporo drzew i krzewów, które nawet w tak dokuczliwie upalne dni jak teraz dają kojący cień i uczucie chłodu. A ponieważ jest to cień pochodzący od żywych roślin, jest on naprawdę przyjemny.
Woda... zawsze przynosi ochłodę w upalne dni. Niestety, nie mamy u siebie basenu z prawdziwego zdarzenia - przemawiają za tym względy bezpieczeństwa bywających u nas wnuków.  Ale na malutki, rozkładany i napełniany wodą ad hoc, w zależności od potrzeb brodzik, zawsze możemy sobie pozwolić.

Zestaw antyupałowy: brodzik, metalowa balia,
prowizoryczny stolik pod parasolem i plażowy fotelik
Basenik, choć niewielki, w upały znakomicie spełnia swoją rolę.
W zeszłym roku natomiast korzystając z tego, iż komuś "zbywała" niepotrzebna już wanna, przygarnęliśmy ją do naszego obejścia. Jednak, inaczej niż tradycyjnie, przeznaczyliśmy ją nie na deszczówkę, a na czystą wodę, którą wannę napełnialiśmy rano. W zależności od temperatury powietrza, około godziny 11-12 woda w wannie stawała się na tyle znośna, że można bez problemu korzystać z niej nie tylko do obmywania twarzy, ramion czy tułowia, ale nawet do kompleksowych kąpieli. Ta forma ochłody cieszyła się wśród naszych gości naprawdę sporym powodzeniem. Pełni racjonalizatorskich zapędów, wyposażyliśmy nawet tę wannę w przenośny aparat do wytwarzania tzw. bąbelków, czyli takie przenośne jacuzzi. To dopiero była frajda...
Ale pamiętajmy, że nie tylko my odczuwamy skutki upałów. Nasze zwierzaki też. Jak widać poniżej.


Na szczęście pogoda chyba już odpuszcza. Dzisiaj, co prawda też mieliśmy trzydzieści stopni, ale powietrze jakieś bardziej znośne było. Miejmy nadzieję, że tak już zostanie.

wtorek, 10 lipca 2012

Nad Rawkę

Lato tego roku jakieś "ukropne". Temperatury po 30 stopni, to ostatnio norma, także i na naszej wsi.
"Jak żyć?" chciałoby się zadać jakże ostatnio modne pytanie, w odniesieniu do tego, co funduje nam pogoda.
Wiadomo, że kiedy z nieba leje się żar, nie ma jak woda. Dlatego proponujemy dziś krótką wyprawę nad uroczą rzeczkę Rawkę, która urokliwie przepływa wijąc się i meandrując przez okoliczne lasy i łąki.
Nada Rawkę wybraliśmy się rowerami. Na szczęście droga w znacznej części prowadzi przez las, co złagodziło nieco wpływ słońca i upału. Nie było blisko, jazda zajęła dobrych czterdzieści minut, ale warto było. Warto było...

Rawka wije się malowniczo
wśród niemal dziewiczej przyrody zachodniego Mazowsza

Jeden z licznych urwistych brzegów

Rawka należy do najbardziej czystych rzek w Polsce

Takich niecodziennych, a malowniczych widoków
znajdziemy wiele

Rawka jest częstym miejscem kajakowych spływów

Prawda, że chłodniej? Prawda, że przyjemnie? Prawda, że dla takich widoków warto się pomęczyć na rowerze, nawet w trzydziestostopniowy upał.

poniedziałek, 9 lipca 2012

Stara jabłoń i szpacza dziupla

W naszym obejściu rośnie, a właściwie stoi już tylko, bo rosnąć przestała jakieś trzy lata temu, jabłoń. Nie pamiętam już jaka to była odmiana, jabłka rodziła późno, ale były bardzo smaczne. Jednak dane nam bylo ich spróbować tylko raz Niestety, kiedy nabyliśmy nasze siedlisko, drzewo już było w opłakanym stanie. Z obfitej zapewne niegdyś korony pozostało zaledwie kilka gałęzi, a na nich tylko gdzieniegdzie zieleniły się liście. Wezwany na pomoc ogrodnik, niestety stwierdził, że jabłoni uratować się nie da, ale powiedział, że jak nie chcemy to nie musimy jej wycinać. Przewróceniem się na razie nie grozi, a jest duże prawdopodobieństwo, że mogą w niej gniazdować jakieś ptaki. Podejście Pana Ogrodnika do problemu starej jabłoni bardzo nam się spodobało i postanowiliśmy posłuchać jego rady.

Nasza stara jabłoń
No i została. Na początku jeszcze próbowała wypuszczać tu i ówdzie zielone listki, ale szybko obumarła całkowicie. Mimo, że nie rodziła już owoców, wzbudziła jednak zainteresowanie ptaków. Dzięcioł, chyba pstry, wykuł w niej dziuplę i założył tam gniazdo. Ileż mieliśmy radości obserwując karmienie młodych, słuchając piskliwych wrzasków, w momencie kiedy do dziupli zbliżało się któreś z rodziców. A potem wszystko nagle, jednego dnia po prostu umilkło. Młode opuściły gniazdo, dziupla przestała być potrzebna.

Ale w przyrodzie nie ma tak, żeby cokolwiek się zmarnowało. W tym roku, już po raz drugi dziuplą po naszych dzięciołach zainteresowały się... szpaki. Wysprzątały sobie domek, przystosowały na własne potrzeby naznosiły do niego wszystkiego, czego im było trzeba i zamieszkały.
Długo nie czekaliśmy na pewne oznaki, że w dziupli pojawiły się młode. Tym razem postanowiliśmy nie poprzestawać na obserwacji, ale i zrobić parę zdjęć. Nie są najlepszej jakości, bo z wiadomych powodów nie chciałem podchodzić zbyt blisko....

Pan Szpak szykuje nowy domek

Za niedługo pojawi się w nim szpaczy przychówek

Pisklęta nieustannie domagają się jedzenia

Prosto do dzióbka

I pierwsze, rodzinne zdjęcie. Do tego z kaliną.

To jest naprawdę niesamowite - obserwować dzień po dniu jak rosną młode. A wcześniej widzieć, ja ptaki moszczą sobie gniazdo, jak troszczą się o jajka, później o potomstwo. W końcu, kiedy młode bezpiecznie opuszczają gniazdo, a dziupla pustoszeje - czuje się ulgę. Do przyszłego roku, kiedy wszystko zacznie się od nowa...

Dzikie koty

W naszym obejściu sporo jest różnych zakamarków, do których nie sposób codziennie zaglądać, aby kontrolować co się w nich dzieje. Z jednego z takich miejsc pewnego dnia posłyszeliśmy dziwne odgłosy piskliwego pomiaukiwania. Dyskretne, aczkolwiek dokładnie przeprowadzone oględziny wykazały, że źródłem odgłosów były... malutkie kociaki, które "urzędowały" w składzie starych desek za naszym gospodarczym składzikiem. Baczna obserwacja terenu, prze następnych kilkadziesiąt minut dowiodła niezbicie, że kocięta zostały nie porzucone, lecz pozostawione przez matkę, która co czas jakiś do nich powracała, oczywiście ze zdobyczą. Postanowiliśmy co nieco pomóc kociej mamie (nota bene kocica została zidentyfikowana jako stale zamieszkała na posesji naszego sąsiada) i oczywiście daliśmy młodzieży trochę żarcia naszego Mamrota. Przyjemnie było patrzeć jak wcinały...
Kocia wizyta trwała jeden dzień. Wieczorem matka zabrała małe i poszła w sobie tylko znanym kierunku

Kocia mama czuwa przy swoich maleństwach
w czasie spożywania posiłku
Najbardziej odważny z kociej trójki
Biało-czarno-brązowy dzisiaj, już jako dorosły kot,
widywany jest często jak dumnie spaceruje po naszym płocie
Ciekawe, czy w przyszłym roku kocica sąsiadów też urządzi sobie u nas przedszkole?

niedziela, 8 lipca 2012

Maurzyce

Miejsce, w którym teraz mieszkamy położone jest w ciekawej okolicy, choć - co ciekawe - miejsca, o których będziemy na tym blogu wspominać nie są raczej powszechnie znane. Jednym z takich miejsc jest skansen wsi mazowieckiej położony we wsi Maurzyce. Odwiedziliśmy go którejś niedzieli, przeczytawszy o nim czy to jakąś wzmiankę, czy też może nawet poważniejszy artykuł w miejscowej gazecie.
Warto było. Skansen może nie jest duży ale za to bardzo ciekawy. Jego zwiedzanie nie zajmuje nie wiadomo ile czasu, ale jest naprawdę bardzo interesujące. Na terenie placówki zgromadzono zabudowania mieszkalne i gospodarskie charakterystyczne dla wsi zachodniego Mazowsza, do każdego obiektu można wejść i zobaczyć jego pieczołowicie odtworzone wnętrza. Każdy obiekt opisany jest szczegółową tabliczką informacyjną, co sprawia, że zwiedzanie bez przewodnika, nie jest stratą czasu.
Moją uwagę zwróciły szczególnie barwne i kolorowe ozdoby wnętrz mieszkalnych, wykonywane z najprostszych dostępnych na wsi materiałów: papieru, słomy, drewna. Bajecznie kolorowe wycinanki (także słynne wycinanki łowickie) czy zwisające spod pował wiejskich chałup przepięknie pająki, czyli fantazyjne konstrukcje ze słomy i kolorowej bibuły robiły naprawdę niesamowite wrażenie.


W skansenie w Maurzycach

Klasa w szkole wiejskiej

Wiatrak można podziwiać nie tylko z zewnątrz


W skansenie można obejrzeć unikalną kolekcję pojazdów gaśniczych...


...przymierzyć się do takiego traktora...


...a nawet zasiąść przy prawdziwym kole garncarskim.

W czasie zwiedzania skansenu trafić można na pokazy ludowego rękodzieła, a my przy okazji trafiliśmy na fotograficzną sesję jakiejś młodej pary. Naprawdę fajne i godne polecenia miejsce. Szczegóły bez trudu dostępne w internecie.

czwartek, 5 lipca 2012

Kilka słów zamiast wstępu


W tym roku minie 10 lat od czasu, kiedy nabyliśmy opuszczoną i zaniedbaną nieruchomość położoną na skraju niewielkiej wsi na krańcach zachodniego Mazowsza. Działka ogrodzona prostym drewnianym płotem, zarośnięta, trawą i dzikimi krzakami, na niej niewielki, murowany domek. "Galante dwa mieszkanka" - jak powiedział nam miejscowy, który nas po niej oprowadzał, później nasz sąsiad. Rzeczywiście, domek składał się z dwóch pomieszczeń: kuchni i niewielkiego pokoiku. Do tego, dobudowana niewielka sień, pieszczotliwie później nazywana przez nas "sionką". Całość przedstawiała stan opłakany. Otwory okienne zabite deskami, ściany brudne, obrośnięte wszechobecnymi pajęczynami, pod podłogą biegały stada myszy i nornic.

Nasza córka, której pokazaliśmy to cudo, jeszcze przed kupnem, popatrzyła na nas z politowaniem i zapytała z rezygnacją w głosie "Chcecie to kupić?". Pokręciła z niedowierzaniem głową, popukała się w czoło i tyle.

My jednak w tym zapuszczonym, brudnym domku dostrzegliśmy to "coś".  Do domku przynależały jeszcze prawie 2 ha gruntu, podzielonego drogą. Za działką na której stał dom, rozciągał się młody brzozowy zagajnik, przechodzący potem w sosnowy lasek. Po drugiej stronie drogi, kawał całkiem porządnej łąki. "Kupujemy!" - zdecydowaliśmy, choć sami wtedy nie byliśmy pewni, czy jest to dobra decyzja. Tak to się zaczęło.


Aż się wierzyć nam nie chce, że to już 10 lat. Wiele się zmieniło w naszym miejscu przez te lata. Satry domek został wyremontowany, urządziliśmy tam pracownię (na zdjęciu). Powstał też drugi dom, bardziej odpowiedni dla naszych potrzeb. Działka się powiększyła ogrodziliśmy ją nowym, drewnianym płotem. Staraliśmy się jak najmniej ingerować w jej wygląd, chcieliśmy zachować jej półdziki charakter. Dzięki temu mamy okazję gościć u siebie ptaki, które w naszych drzewach i krzewach zakładają gniazda. My przez te lata wsiąknęliśmy w to nowe wiejskie życie niemal bez reszty. Owszem, od czasu do czasu wpadamy do miasta, trudno jest tak od razu zerwać wszystkie sprawy, ale generalnie możemy powiedzieć, że mieszkamy na wsi.

A 10-tą rocznicę uczcimy tym blogiem.