wtorek, 17 lipca 2012

Mamrot

Zgodnie z obietnicą dziś kilka słów o Mamrocie, czyli kolejna kocia historia. Kolejna, chociaż chronologicznie pierwsza, bowiem Mamrot pojawił się u nas w maju 2007 roku. Wtedy to jeszcze pracowałem w wielkim mieście, a nasze wiejskie siedlisko traktowaliśmy raczej jako działkę. Wpadałem więc tutaj w dniach wolnych od pracy.
Pewnego majowego, chłodnego i deszczowego dnia przyjechałem jak zwykle na wieś, Nuka uszczęśliwiona zakończeniem monotonnej jazdy samochodem rozpoczęła swoje urzędowanie tradycyjnie od obchodu całego terenu. Kiedy w strugach deszczu wnosiłem do domu zakupiony po drodze prowiant, usłyszałem jej donośne szczekanie. Na moje wołania nie reagowała, więc chcąc nie chcąc musiałem pofatygować się na koniec działki, aby zobaczyć co ja tak zirytowało.
Na drzewie rosnącym tuż za naszym płotem (za płotem mamy szczęście mieć najprawdziwszy las) siedział malutki, biały kot. Kotek właściwie, kocię. Mógł mieć najwyżej dwa miesiące. Biedaczysko siedziało na gałęzi, skulone, zmoknięte, zmarznięte. Kiedy wyszedłem za ogrodzenie i podszedłem do drzewa, na którym siedziało to kocie nieszczęście, skoczył bez namysłu prosto w moje ramiona, natychmiast wtulił się pod mój puchowy bezrękawnik. Postawiłem go na ziemi myśląc, że po prostu bal się zejść z drzewa i zaraz pobiegnie w stronę swojego domu. On jednak zamiast oddalić się tam, skąd - jak wtedy myślałem - przyszedł siadł biedny pomiędzy moimi nogami, podniósł do góry swój koci łepek i wpatrzył się we mnie swoimi kocimi oczami. A oczy miał piękne. Duże, niebieskie. Wtedy nie znałem się na kotach, ale gdzieś słyszałem, że podobno jak kot ma niebieskie oczy, to jest rasowy. No i co miałem zrobić. Wziąłem biedaka na ręce, zaniosłem do domu, wytarłem do sucha, nalałem do miski mleka. Wychłeptał natychmiast, jakby trzy dni ni nie miał w pysku. potem przysiadł w rogu pokoju i patrzyła na mnie swoim kocim wzrokiem, w którym czaił się jego niepokój o przyszłość Tę najbliższą i tę dalszą.
"Dobra" pomyślałem. "Zaopiekuję się nim na chwilę, jak się rozłożę, obejdę sąsiadów, zapytam czy komuś nie zginął kociak. Jak się nikt nie przyzna, poszukam mu jakiegoś dobrego domu u sensownego człowieka.
Zadzwoniłem do żony, która miała dojechać na wieś za dwa dni. - Zgłupiałeś chyba, powiedziała, jeszcze nam kota brakuje... Ale przekonałem ją, żeby kota przechować... Kocię zostało więc na pobyt czasowy. Nasza sunia na szczęście nie należy do krwiożerczych bestii i jak otrzymała zakaz atakowania kota, wiedziałem, że go nie ruszy. Na wszelki wypadek zamknąłem kota w osobnym pomieszczeniu i pojechałem po niezbędne akcesoria i karmę. Po powrocie, kiedy dałem mu miskę kociego żarcia (reklamy żadnej firmy nie będzie) wmiótł wszystko za jednym zamachem, po czym znalazł sobie cichy kącik na jednym z foteli i zasnął.
Gdy kot się obudził, załatwił co trzeba, wyruszyliśmy na poszukiwanie jego właściciela. Wziąłem kota pod kurtkę (dzień był chłodny i deszczowy) i wybraliśmy się do najbliższych sąsiadów. Przez całą drogę ciekawie  wystawiał łepek spod kurtki, ale kiedy tylko zbliżałem się do jakichś zabudowań - jakby przeczuwał coś niedobrego i chował się tak głęboko, jak tylko to było możliwe. Poszukiwania nie dały żadnych rezultatów. Nikomu kot nie zginął, albo nikt się nie chciał przyznać. Pobyt czasowy kota nieco się więc z konieczności przedłużył. A więc plan B. Wykonałem telefon do znajomej z pracy, o której wiedziałem, że jest zapaloną kociarą. Obiecała sprawą się zająć. Następnego dnia oddzwoniła, że niestety, nie znalazła chętnych na Mamrota, który wtedy jeszcze był po prostu bezimiennym kotem. Trudno, pomyślałem. Zobaczymy, czas pokaże co będzie dalej.
Kot tymczasem rozgościł się u nas na dobre. Wszedł w bliskie stosunki z Nuką, naszą bokserką. Zaczepiał ją swoimi kocimi łapkami, zapraszał do zabawy, a noce spędzał wtulony w jej ciepłe brzuszysko. Widok był niesamowity. Olbrzymi bokser i malutki kociak śpiące razem, przytulone do siebie :-). Bezcenne...
Na wieś przyjechała żona. Jej dotychczasowy stosunek do nowego lokatora był raczej nacechowany rezerwą. Ale kiedy go zobaczyła... Coś w niej pękło, coś się przełamało. "No i co?" spytała "Jest ktoś chętny na niego?". Zgodnie z prawdą odparłem, że chyba nie. "No to już nie szukajmy" Tak zapadła decyzja o udzieleniu kotu prawa stałego pobytu i przyjęciu go pod nasz dach i opiekę.
Stało się na tarasie naszego domu, kiedy piliśmy poranną kawę. Mamrot w czasie rozstrzygania o jego losie łaził sobie, a to po stole, a to po tarasie, a to zaczepiał Nukę, a to łasił się do nas. Był wtedy bardzo malutki, co doskonale widać w porównaniu ze szklanką stojącą na stole.

Oto kot, w chwili w której stał się Mamrotem

Dziękuję, że mnie chcecie.


Zostaniemy kumplami?

Pozostała kwestia imienia. Ponieważ kot, szczególnie wieczorem przed snem przychodził na obowiązkowy seans wieczornego drapania za uchem, w czasie którego uruchamiał swój podzespół mruczący postanowiliśmy nadać mu imię z tym właśnie związane. Jednak Mruczek wydawało nam się dość trywialne. W tym czasie w telewizji leciał serial Ranczo, w którym bohaterowie lubowali się w pewnym lokalnym trunku o nazwie Mamrot. To było to. Tak nasz bezimienny kot został Mamrotem, zdrobniale Mamrotek lub krócej - Mrotek.
W następnym tygodniu kot powędrował do weterynarza. Był zdrowy, lekarz nie stwierdził, aby cokolwiek mu dolegało. Zalecił co i kiedy mamy zrobić, aby kota zabezpieczyć przed chorobami różnymi, jak go karmić, czym i w ogóle.
Nie chciał pan doktor uwierzyć, że takiego kota znaleźliśmy po prostu w lesie. Podobno Mamrot jest rasowym kotem, pan doktor nawet obleciał innych lekarzy, aby pokazać jakie cuda można znaleźć w lesie. Powiedział, też, że jeżeli nie chcemy go, to on go chętnie przygarnie. Ale opcja oddania kota była już nieaktualna. Zresztą, nawiasem mówiąc, koleżanka z pracy też się namyślila, ale kot już nie był do oddania w dobre ręce :-)
Tak oto Mamrot został z nami. Dziś jest dorosłym kotem, choć nam wydaje się ciągle taki sam. Jest łagodny, grzeczny, posłuszny, nawet specjalnych zniszczeń nie powoduje. Nigdy nie przypuszczałem, że koty mogą być tak kontaktowe. Tak przywiązywać się do ludzi. Mówi się, że kot przywiązuje się do miejsca, nie do ludzi. Może i tak, ale nasz Mamrot jest wyjątkiem. Uwielbia być razem z nami... Po prostu lubi nasze towarzystwo. Niestety, niewiele wiemy o jego przeszłości, więc nie wiemy tylko dlaczego jest taki bojaźliwy.  Musiał chyba jednak zaznać czegoś przykrego, co pozostawiło piętno w jego kociej psychice.
Taka to kocia historia...

Mamrot dzisiaj


To ja. Z bliska.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz